piątek, 26 lutego 2016

Jak (nie)jeść ? Dieta po anoreksji, część III

Z poprzednich części cyklu, wiecie już, skąd bierze się w naszym życiu choroba (KLIK) i jak diametralnie lepiej może wyglądać zdrowe życie bez anoreksji (KLIK)! :)
Jednak najczęstsze pytania w Waszych mailach/komentarzach są oczywiście...odnośnie jedzenia! ;)
Pytacie jak jeść - co, ile, jak często, w jaki sposób przytyć lub utrzymać wymarzoną wagą.
Przede wszystkim musicie się jednak dowiedzieć, jak jeść, aby żyć - a nie żyć, żeby jeść.

Jak (nie)jeść? Dieta po anoreksji
część III
         pancakes z nutellą i bananami + kawa z mlekiem - tak dziś wyglądało moje śniadanie <3 :)
Nic dziwnego, że wciąż mamy z tym problem!
Dzisiejsze czasy są wręcz dramatycznie przesączone modą na bycie fit - ten cały, trywialny fit lajfstajl czy niepozwalające wyzdrowieć, przerażające thinspiracje na instagramie i tumblrach.
Zagubieni, do bólu brzucha objadamy się pączkami, a potem do utraty tchu wyciskamy siódme poty na siłowni, oczywiście chwaląc się potem na snapie ''dniem nóg'' (?) lub seriom ćwiczeń o równie dziwacznej nazwie (skalpel, kiler, serio?).
Cały dzień zapychamy się opakowaniem wafli ryżowych przegryzionych szklanką wody, by na wieczór w lodówce pozostawić jedynie światło.
Jadamy po 600 kcal dziennie.
Bywa, że po 6000 kcal dziennie.
Głodzimy się lub przejadamy na zmianę - nie jemy nic lub jemy wszystko.
Oczywiście, kupujemy tylko to co eko, bio, rawr, fit, light, vege, błonnikowe, pełnoziarniste, proteinowe, odtłuszczone, bez cukru, bez glutenu, bez smaku.
A jeśli ktoś poczęstuję nas paskiem mlecznej czekolady - odmawiamy. 
Z burczącym brzuchem, śnimy o niej po nocach, każdego wieczoru nie mogąc zasnąć z głodu.
Któregoś razu pękamy - i stojąc nad blatem w kuchni, nadrabiamy braki z nawiązką. 
Albo, co grosza, mdlejemy na środku ulicy.
dziś, nie wyobrażam sobie rozpocząć dnia bez słodkiej kawy z mlekiem i ulubionych ciasteczek...oczywiście wszystko, jeszcze przed śniadaniem! :)

Chodzi o to, że nie umiemy wypośrodkować pomiędzy dwoma skrajnościami. I kiedy głodzimy się latami, powrót do ''normalności'' kojarzy się nam z toną jedzenia, tuczeniem i szybkim wzrostem wagi. No i boimy się, że tak będzie już zawsze, a waga nigdy się nie ustabilizuję.

I wiecie co? W ogóle nie musi tak być!

Kiedy wracałam do zdrowia, moim celem z początku wcale nie było zwiększenie masy swego ciała!
Przede wszystkim - chciałam zacząć jeść. Normalnie jeść.
Zacząć cieszyć się jedzeniem - piekąc i gotując, poznawać smaki, doświadczać tej niezwykłej przyjemności, jaką daje kosztowanie i smakowanie nowych dań.
Kiedy chorowałam, uwielbiałam patrzeć na ładne, apetyczne jedzenie - w sklepach, na blogach, w cukierniach czy w książkach kulinarnych - a teraz? Mogłam wreszcie zacząć to jeść!
Chciałam bez paniki, zjeść porcję tortu na urodzinach koleżanki, zamiast bezpiecznego, wejskiego serka na kolację, sięgnąć o 22 po kawałek pizzy na imprezie, czy wyjść ze znajomymi na piwo lub chociażby kawę w starbucksie, bez stałego kalkulowania, przeliczania i ''magicznych'' godzin, po których nie można już było nic jeść...
Miałam dość ciągłych, narzucanych sobie ograniczeń - przyszedł czas zrzucenia kajdan anoreksji!
Jednak musiałam bardzo uważać - wygłodzony jak wilk organizm, może łatwo wpaść w kolejną skrajność - objadania się  - a w konsekwencji - w bulimię...
Pragnęłam osiągnąć magiczny, złoty środek, rozsądny umiar w jedzeniu.
Jeść to, co lubię, w zdrowych, racjonalnych porcjach, bez głodzenia, bez przejadania się, bez wyrzutów sumienia. 
Bez ciągłego bycia 'fit' na siłę.
Bez liczenia kalorii no i...bez nadmiernego tycia! ;)
Z drastycznego bilansu 600 kcal na dzień (ubogie śniadanie + obiad o 14 + do końca dnia tylko herbata - uwaga!- nie róbcie tego w domu!), przeszłam na 2000 - 2500 kcal. Ok, przyznaję, podchodziłam do tego dwukrotnie. Pierwszym razem, zwiększałam kalorie stopniowo, o 100 na tydzień, bo gdzieś tak wyczytałam w internetach, że tak jest najlepiej, gdy chce się ustabilizować wagę (poważnie, zależało mi, żeby ustabilizować te liche 40 parę kilo). I faktycznie - nie tyłam, rozkręcałam metabolizm, jadłam często i w mniejszych porcjach. Potem jednak znów schudłam, i wszystko diabli wzięli. Za drugim podejściem nie było już sentymentów - z 1200 kalorii dziennie od razu wskoczyłam na 2500 kalorii. I co? Oczywiście, nic nie przytyłam, metabolizm znów się rozkręcił, a ja jadłam co i kiedy chciałam. Zasada była prosta: 4-5 posiłków dziennie, w odstępach 2-3 godzin, 1,5 litra wody, trochę ruchu (30 minutowy spacer). Jak to wszystko możliwe? Przede wszystkim, każdy człowiek jest inny i w zależności od masy ciała, wzrostu, wieku, płci i trybu życia ma inne zapotrzebowanie kaloryczne. Według jednego z takich przeliczników (KLIK) wyliczyłam, że na utrzymanie swojej wagi potrzebuję właśnie taką dawkę kalorii - ok 2000/2500 kcal. Wychudzony i wycieńczony organizm ma tak duże braki, że te 2,5 tysiąca kalorii dostarczane w regularnych posiłkach, to wciąż...za mało! W pierwszej kolejności, składniki odżywcze wnikają w naszą skórę, włosy, paznokcie, oczy i... promienny uśmiech! Jedzenie nas nie tuczy - ono sprawia, że po prostu...wyglądamy pięknie! :) Zróbcie ten pierwszy krok ku zdrowiu - zatrzymajcie nieustanny spadek wagi - najpierw ją ustabilizujcie a potem...zacznijcie cieszyć się smakiem życia! :)
Jak wyglądały moje posiłki w czasie stabilizacji wagi? Przede wszystkim...smacznie! Nie odmawiałam sobie słodyczy czy pszennego pieczywa, oczywiście w rozsądnych, normalnych granicach. Jadałam ulubiony drób, chude mięso oraz nabiał, nie zapominając o owocach i warzywach. Zajrzyjcie do poniższych linków, w których publikowałam swoje menu z tamtego okresu!

foto menu 1
foto menu 2
foto menu 3
foto menu 4
foto menu 5 - cheat day!

Dla przykładu, jeden z takich jadłospisów, zamieszczam teraz w tym wpisie. :)

Moja dieta w czasie recovery:
I Śniadanie, godz..7:00: bułka wieloziarnista 70g, avocado, jajko na twardo, wędlina, serek śmietankowy, rzodkiewki, masło orzechowe (20 g), borówki, pomidorek malinowy, sok pomarańczowy bez cukru (ok. 600 kcal)
II Śniadanie, godz. 10:30: Nutridrink czekoladowy, proteinowy (300 kcal) + pół bułki pszennej z masłem orzechowym (20g) i plasterkami banana (ok. 250 kcal)
Obiad, godz 14:00: pieczony schab z sosem pieczeniowym, 5 klusek śląskich (jedna zjedzona zaraz po wyjęciu z garnka ;)), marchewka z ananasem, buraczki, zielona herbata (ok. 600 kcal)
Podwieczorek, godz. 15:30: dwa solone krakersy, z nutellą (10g) i masą krówkową (10g) + szklanka mleka sojowego naturalnego (ok. 220 kcal)
Kolacja, godz. 18:00: dwie kromki z pszennej bułki (30g) z avocado i wędliną/margaryną, serem białym półtłustym, wędliną, pomidor, plasterek pasztetu (z królikiem! :O), fervex malinowy (ok.300 kcal)

Pewnie teraz myślicie - ''Okay, skąd więc u niej te dodatkowe kilogramy''? ;)
Otóż...z czasem, ja sama zachciałam ciut przytyć!
W zdrowym ciele - zdrowy duch - kiedy umysł jest regularnie, odpowiednio odżywiany - w końcu sam zaczyna zdrowo, logicznie myśleć! W lustrze przestajemy nagle widzieć wciąż ''za duży brzuch'' i ''za grube nogi'' -  zaczynamy dostrzegać zbyt dużą przerwę między udami i wysuszony, szczurzy wyraz twarzy...
I tak, te 2500 kcal z czasem przestały być dla mnie jakąś konkretną granicą.
Wiecie, kiedy jest się blogerem kulinarnym, ciężko powiedzieć sobie przed kolejnym kawałkiem sernika ''No nie, sorry, już zjadłam 2498 kalorii, więc na dziś koniec.'' ;)
W trakcie powolnego oswajania jedzenia ja...prawdziwie je pokochałam! :)
Jeśli coś mi bardzo posmakowało - po prostu to jadłam - bo wiedziałam, że przy wciąż niskiej wadze, mogę sobie pozwolić, a zjedzenie od czasu więcej, niż się zaplanowało, mnie nie zabije.
Wręcz przeciwnie - co nie zabije, to wzmocni! ;)
I faktycznie - jedzenie najpierw mnie odżywiło, a potem....uczyniło mnie silną - silną do dalszej walki z chorobą! 
Wygrana z anoreksją, to wygrana ze swoimi ograniczeniami!
Z każdym, pysznym posiłkiem zdobywałam nową energię, nową moc do działania - w końcu jedzenie, które dostarczałam sobie regularnie i bez wyrzeczeń, przestało rządzić moimi myślami!
Zamiast tabliczek czekolady, po nocach śniłam swoje wymarzone podróże, miejsca, cele... :)
Przestałam żyć, aby jeść - zaczęłam jeść, aby żyć. 
Zobaczcie teraz, jak zazwyczaj wygląda mój aktualny jadłospis (uwaga, to tylko wybrane, główne pozycje z całego dnia, drobne przekąski nie zostały uwiecznione na zdjęciach! :))
poza słodkimi placuszkami, na śniadanie zazwyczaj jem...kanapki! nigdy nie mogę się zdecydować, na jakie mam najbardziej ochotę, więc część zjadam na wytrawnie - a część na słodko :)
Na drugie śniadanie zazwyczaj jadam owoce/warzywa lub piję soki owocowe albo jogurty.
Bardzo często też w ramach drugiego śniadania zjadam kawałek swojego świeżo upieczonego ciasta. :)

 Moje obiady to raczej klasyki: na zmianę jem pieczony drób (filet z kurczaka lub indyka) z pieczoną rybą, najlepiej łososiem. Do tego ryż, pełnoziarnisty makaron lub ziemniaki + odrobina ulubionych warzyw (surówki/warzywa smażone lub gotowane)
no i ten nieszczęsny acz ukochany serek wiejski... ;) Uwielbiam jeść go na kolację - w wersji na słodko z owocami i masłem orzechowym/nutellą/granolą lub w wersji wytrawnej - z warzywami i pełnoziarnistym pieczywem :)

Osiągnęłam wagę, w której czuję się rewelacyjnie!
Szczupłą, ale nie wychudzoną, drobną, ale nie wyniszczoną.
Dziewczęcą, ale nie dziecięcą.
Jem to, co lubię, w sklepach rzadko sięgam po produkty typu light, a moja dieta obfituje w węgle proste (tylko czekam, aż ktoś od ''dnia nóg'' zaraz na mnie naskoczy :D). 
Oczywiście, nie rezygnuję z warzyw i owoców, zwierzęcego białka i kilku regularnych posiłków w ciągu dnia.
Na utrzymanie mojej wagi, przy praktycznie zerowym ruchu (rower tylko czeka na wiosnę!), obecnie spożywam ok. 1800 kalorii w ciągu dnia, tak plus minus. :) 
Choć nadal jadam serki wiejskie na kolację bo po prostu je uwielbiam (tu zaraz pewnie padną osądy o hipokryzję), to nie mam problemu potem z jedzeniem później po nocach (nuggetsy o 1 rano, na imprezie ? no problem!) i nie przeliczam skrupulatnie kalorii (zrobiłam to teraz na potrzeby wpisu :) 
A, i wiecie co jest najlepsze?
To, że mam ogromny apetyt...
...apetyt na życie! :)

środa, 24 lutego 2016

Moja METAMORFOZA - życie z anoreksją vs. życie bez choroby. Część II

Wiecie już, z pierwszej części tygodniowego cyklu o zaburzeniach odżywiania (KLIK) skąd w naszym życiu pojawiają się takie choroby jak anoreksja i bulimia.
Dziś, na podstawie własnych zdjęć, pragnę pokazać Wam, jak skrajnie wyglądają dwa, odmienne światy:

(Nie)życie z anoreksją kontra Życie wolne od choroby
część II
 1. Życie bez anoreksji to NIE tylko zmiana wyglądu - choć zdrowe, ładniejsze (serio, czy komuś podobają się te wystające żebra?) ciało rzuca się w oczy na pierwszym miejscu. Mimo, że różnica na tych zdjęciach to ok. 10 kg, właśnie z obecną wagą czuję się prawdziwie piękna, zdrowa, silna, szczupła (!) i...szczęśliwa. :)


 2. To zaskakujące, ale mimo skrajnego wychudzenia, osobom z zaburzeniami odżywiania wciąż wydaje się, że ich brzuch jest strasznie wielki - uwierzycie, że na tym zdjęciu po prawej, poniżej, jestem wciąż niezadowolona ze swojego odbicia, a mój brzuch wydaje mi się - tak! - gigantyczny?
Życie z anoreksją to zaburzony obraz własnego ciała. To nieustanne sprawdzanie i kontrola każdego skrawka swojej skóry, w poszukiwaniu wyimaginowanego tłuszczu. To NIEPRAWDZIWE i OSZUKANE spostrzeganie własnej osoby - im chudsze jesteśmy, tym bardziej niewyraźnie siebie postrzegamy.
To działa w obydwie strony - z każdym dodatkowym kilogramem, świadomiej dostrzegamy, jak wciąż chude jesteśmy i ile jeszcze brakuje nam do ''normalności''. Obraz przestaje być przekłamany, logiczne myślenie powraca. Życie bez choroby to radość ze swojego wyglądu - na poniższym zdjęciu z lutego 2016, zobaczcie, jak teraz  - bez chorobliwego wstydu i nienawiści do siebie - ubieram się na weekendowe imprezy. :)
3. Życie bez anoreksji, to świadomość...swojej kobiecości! Anorektyczki uciekają w chorobę, bo jest to ich odpowiedzią na lęk przed dorosłością. Chcą na zawsze pozostać - mentalnie i fizycznie - w ciele dziecka, które nie musi za nic odpowiadać.
To bardzo tchórzliwe podejście! Dorosłość to nie tylko odpowiedzialność - to również możliwość samodzielnego podejmowania decyzji, zarządzania swoim życiem, wybierania dróg, którymi chcemy podążać, by móc osiągać to, czego najbardziej pragniemy.
To możliwość realizacji marzeń!
 4. Będąc chorą...uwielbiałam fotografować chwilę, w których jem wyjątkowo dobre dania. W sumie...do dziś się nic nie zmieniło! ;)
Jednak wtedy, zjadając takiego naleśnika (w ramach obiadu), jak na zdjęciu poniżej, zazwyczaj nie jadłam już nic do końca dnia.  Tę całą (!)włoską pizzę, zapitą półwytrawnym, białym winem, zjadłam na kolację o godzinie 20(!), na wakacjach we Włoszech. Ah, ten śródziemnomorski klimat... ;)
Życie bez choroby, to jedzenie ile się chce i kiedy się chce - bez żadnych ograniczeń!
To radość płynąca z jedzenia - tak właśnie smakuje wolne życie! :)
 Anoreksja sprawia, że najbardziej...lubimy jadać w samotności. Niestety też, często w zaburzeniach odżywiania, po tygodniach głodowania, zdarzają się tzw ''napady'' na jedzenie, nierzadko zakończone epizodem bulimicznym. Na zdjęciu poniżej, moja kuzynka uchwyciła mnie w momencie jednej z moich 'uczt'.
Tego tosta jadłam zaraz po obfitym objedzie, składającym się z 6 naleśników - słoiczki stojące na stole to właśnie pozostałość po obiedzie - wciąż czując nienasycenie, wsmarowuje kolejne, słodkie smarowidła w kanapkę.
Spójrzcie tylko na moje uczucie spięcia na twarzy - naprawdę jedzenie w towarzystwie innych osób było wtedy ciężkie do zniesienia...
Kiedy jesteś zdrowy i wolny od zaburzeń odżywiania - jedzenie z przyjaciółmi lub rodziną to jedna z najmilszych chwil w ciągu dnia! :) Przestajesz się izolować, a czas spędzony wspólnie przy posiłku na rozmowach i uśmiechach, nie tylko sprawia, że jedzenie smakuje lepiej, ale też...zacieśnia Wasze więzi! :)
Wiecie, jakie dobre są chorwackie kalmary? :)

5. Selfie - któż nie jest ich mistrzem? ;)
Otóż...osoby z zaburzeniami odżywiania!
Mogą sobie robić zdjęcia wychudzonych ciałek i wstawiać je na instagram, dostając (o zgrozo!) miliony lajków, jednak ich twarze nigdy nie będą wyrażać prawdziwej, beztroskiej radości.
Smutek wymalowany w oczach najmocniej ujawnia to, co siedzi w środku.
Na nic instagramowe filtry i photoshopy.
Zmiana musi zajść w nas samych - w naszym 'self'.  
Dopiero wtedy robienie 'samoróbek' stanie się prawdziwą frajdą ! :)
Będąc chorą, wciąż zastanawiałam się, czemu moja twarz jest taka ponura - anoreksja odbiera nam szczerą, naturalną, wewnętrzną radość, a przynosi....pustkę! 
 Dziś, nawet jeśli robię sobie ''selfie'' w łazienkowym lustrze, to tylko po to, by trochę się powygłupiać! :)



 
 6. Ubrania! Najpierw chudniemy po to, by zmieścić się w wymarzone ubrania. W konsekwencji...wszystkie, najładniejsze ubrania w sklepie są na nas za duże! Nawet tajemniczy (historia głosi, że niektórzy taki noszą) rozmiar ''0'' czyli 32, wisi na nas jak na wieszaku. W niczym nie wyglądamy dobrze, zdrowo, a już na pewno nie seksownie. Z zakupów wracamy... z niczym! 
Życie z anoreksją odbiera nam nawet taką prozaiczną radość, jak radość z zakupów...

 Dziś znów uwielbiam chodzić po sklepach! I wiecie, jaki mam teraz ''problem''? We wszystkim...wyglądam dobrze!  ;) Już niebawem, znów wyjście na zakupy będzie dla Was jedynie dylematem pomiędzy bluzką a bluzeczką z odsłoniętymi ramionami. :) 

7. Skoro jesteśmy przy zakupach...sukienki! :) W końcu można wyglądać w nich tak, jak należy. :)
Wiecie, że w Mediolanie, na mój widok w tej czerwonej sukience, wołali ''Angelina Jolie''? ;)

8. Przyjaciele - anoreksja odbiera ich wszystkich. Niszczy więzi, czyni nas samotnymi, zamyka we własnym,chorym świecie, w którym nie ma miejsca dla innych ludzi...
Powyższe zdjęcie było wykonane przed nawrotem choroby...już rok później anoreksja zbudowała mur dzielący mnie od najlepszych przyjaciół...

...jednak zdrowe życie, bez choroby, pozwala zburzyć ten mur! :)




9. Sport - życie z chorobą ma do niego specyficzne podejście. Z jednej strony, osoby chore ćwiczą jak szalone do utraty tchu - z drugiej zaś...nie mają w sobie ŻADNEJ siły na uprawianie jakiegokolwiek sportu.
Każdy wysiłek fizyczny traktowany jest w kategoriach choroby - by spalić kalorie. 
Dopiero będąc zdrowym, można w końcu cieszyć się z ulubionych dziedzin sportowych.
W końcu nie jest to przykrą obsesją, a prawdziwą przyjemnością! :)

10. Pasje. Oczywiście, nadal uwielbiam piec i gotować - jednak kiedy powstawała Tęcza w słoiku, zjedzenie publikowanych przeze mnie dań, było stałym liczeniem kalorii i obliczaniem, na ile jedzenia w ciągu dnia mogę sobie jeszcze pozwolić. Dziś, kiedy anoreksja jest już daleko stąd, uwielbiam nie tylko przyrządzać wspaniałe dania - nie mogę się oprzeć, by zaraz odkryć ich smak! Kosztowanie i próbowanie wszystkiego łyżeczką jest u mnie na porządku dziennym. :) Odkrywanie nowych smaków, miłość do jedzenia - to wolność, którą da Ci tylko życie bez choroby. :)

11. Rodzina - anoreksja nie tylko niszczy przyjaźnie, ale tez najsilniejsze, rodzinne więzi. I choć moja mama zawsze była przy mnie, to choroba wykańczała nie tylko mnie - z każdym dniem widziałam,
jak ciężko jej bezsilnie obserwować moją powolną śmierć...
Bez jej wsparcia, moja walka nic by nie znaczyła - i choć nie było łatwo - dziś uwielbiam patrzyć na jej prawdziwy, szczęśliwy uśmiech bez trosk. Bez trosk o moje zdrowie, o życie.
Choroba niszczy wszelkie, rodzinne relacje - jest sprawcą każdej kłótni, płaczu, złych emocji...
Gdy jestem zdrowa, wiem, że nie krzywdzę nie tylko siebie - ale też moich najbliższych. :)

11. Odwracanie się tyłem...do zdjęć. ;)
 Gdy byłam chora, bardzo często stawałam tyłem do zdjęcia, odwracając twarz od obiektywu.
Właściwie nie lubiłam zdjęć, obawiałam się, że fotografujący uwieczni mnie właśnie taką, jakiej za wszelką cenę nie chciałam siebie widzieć - chudej i brzydkiej.
Dziś, kiedy staję tyłem do zdjęcia, to tylko dlatego, że...przede mną, otworem, stoi piękny, wspaniały świat, 
który pragnę chłonąć, odkrywać, poznawać, brać.
Świat, którego częścią jestem. 





a Ty, który świat wybierzesz?


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...